słowa, słowa, słowa.. różne tam dzienne, przedobiednie i poobiednie, biedne wyznania dzielnych pomywaczy brodzików i nie tylko z kręgu rozanielonej na on czas tak zwanej patointeligencji. werbalnie rozbudowane, graficznie uskromnione, z willami i basenami zastępującymi ulice.
bogate biedaki stąd czy biedni bogacze stamtąd mają identyczne problemy i nie ma w tym nic odkrywczego, chyba że myśli za ciebie mata. albo maty tata. albo twoja mama. albo mata hari.
anyway - bodaj najmniej warholowska odsłona tej zapoznanej trylogii. cokolwiek się odcina od estetyki mistrza stylu i pewnie dlatego najsłabsza. w typie bez maty, bez taty, bez matki, bez ojca, nareszcie sam do końca, ale mam momenty:
i wish i was a lesbian. because if i was a lesbian i wasn't have those problem with you. i wouldn't have you in the first place!